Śniadanie w
krakowskim Novotelu chociaż bardzo sycące, to jednak ciężko, aby było jedynym posiłkiem w ciągu dnia. Postanowiłem więc udać się do jakiejś ciekawej restauracji, a że w Krakowie jest ich multum, musiałem się czymś wspomóc przy wyborze. Z pomocą przyszedł oczywiście Internet, a dokładniej dobrze wypozycjonowany blog „
dania kontra ania”. Na liście polecanych miejsc znalazłem tam polski
steak house –
Ed Red. Spodobała mi się identyfikacja wizualna tej restauracji, zaciekawiły „
culinary cocktails”, czyli drinki inspirowane jedzeniem, a na dodatek nie jestem jaroszem, więc miejsce wydało mi się idealne ;).
Ed Red chwali się polską wołowiną sezonowaną na sucho, czyli dojrzewającą przez około trzy tygodnie w chłodni z obiegiem powietrza. Akurat restauracja Ed Red, jako jedyna w Polsce, posiada specjalną szafę Maturmeat (widoczną zaraz po wejściu do
steak house’u), która pozwala skrócić ten proces do 12 dni. Takie mięso jest bardziej aromatyczne i soczyste niż sezonowane na mokro, czyli w hermetycznym opakowaniu (i własnych sokach), nie mówiąc już o mięsie, które sezonowane nie jest wcale.
Ja jednak, trochę na przekór opiniom, nie wybrałem się tam, aby skosztować któregoś ze steków. Chciałem spróbować burgera, bo uwierzcie lub nie, ale nie jadłem jeszcze takiego prawdziwego, czyli nie z fast foodów. Okazało się jednak, że nie był to najlepszy wybór...
|
"Burger Eda" z sosem oraz domowymi frytkami |
Zaczęło się dobrze, od
czekadełka w postaci kawalątka chleba z metką, no ale to była tylko sekunda przyjemności i niestety jedyne danie mięsne, które mi tam smakowało. Po około dwudziestu minutach oczekiwania na stół trafiło 200 gramów krowy rasy Limousine w postaci sezonowanego
Burgera Eda (28 zł) z sosem z zielonym pieprzem i serem gorgonzola oraz
domowe frytki (7 zł). Od razu mój misterny plan spróbowania tego dania po raz pierwszy legł lekko w gruzach – dziewiczy burger nie był podany w standardowej bułce, tylko mięso znajdowało się pomiędzy dwoma kromkami grillowanego chleba. Jakoś przeżyłem tę niespodziankę z „opakowaniem”, ale w środku niestety nie było lepiej. Mięso wprawdzie zamówiłem dobrze wysmażone, ale nie do tego stopnia, żeby było suche... Nie wiem, czy też nie przesadzono z przyprawami, bo w smaku było gorzkie...
Do tego sos, niby z zielonym pieprzem i gorgonzolą, ale tych smaków właściwie tam nie czułem, jego kolor też tego nie potwierdzał. Pewnie był na bazie sosu pieczeniowego
demi-glace, nie mówiąc już o tym, że był zastygnięty z wierzchu, czyli sobie w tej miseczce musiał dość długo poleżeć. Może chociaż frytki ratowały sprawę? Niestety nie. Już ich brązowawy kolor wskazywał na to, że były przesmażone, smak tylko to potwierdził. W sumie więc wszystko było goryczkowate.
W życiu bym się nie spodziewał, że mi burger z frytkami nie będzie smakował, a jednak! Ciężko było to wszystko zjeść, szczególnie że kotlet był naprawdę gruby, co jednak trudno w takim wypadku uznać za zaletę. Już nie mówiąc o tym, że nie tak łatwo w ogóle takiego burgera ugryźć, jeśli się nie ma paszczy niczym Smok Wawelski. W sumie trochę jak ten smok się czułem, tylko zamiast siarką objadłem się gorczycą. Na szczęście nie musiałem tego popijać wodą z Wisły...
|
Koktajl "Holly Hood" oraz czekadełko |
Ed Red zrehabilitował się jedną rzeczą – tzw. kulinarnymi koktajlami (opracowanymi przez Michała Karczewskiego). Na początek zamówiłem
Holly Hood (27 zł), czyli „piekielny aperitif na bazie ginu Tanqueray infuzowany metodą
sous-vide herbatą mango,
jalapeño z piwem imbirowym Fentimans”. Brzmi świetnie i tak też smakowało. Lekko, słodkawo, a przy tym pikantnie. Drink podany był z rodzynkami, marynowanym imbirem oraz kandyzowaną wisienką na szpikulcu. Drugi koktajl,
Peat protein (27 zł) podany został jeszcze ciekawiej, na przypalonej w kratkę desce, na której znajdowały się pomarańcze, rodzynki, sos czekoladowy, ale też i kółko grubo zmielonego pieprzu.
|
Koktajl "Peat protein" |
Sposób podania to i tak nic w porównaniu ze smakiem tego
whisky sour, na który składała się irlandzka Bushmills oraz Ardbeg –
single malt destylowany na szkockiej wyspie Islay. Jeśli ktoś lubi torfowe whisky, to zdecydowanie powinien się tym drinkiem zainteresować. Taki dymny smak nie jest na pewno dla każdego, ale w tym koktajlu fajnie jest on złagodzony słodko-cytrusową nutą. Także dzięki temu drinkowi również i osoby, które nie zdążyły przyzwyczaić się do torfowych aromatów w whisky (a podobno to smak nabyty) mogą spróbować nadrobić zaległości lub po prostu po raz pierwszy sprawdzić o co w tym biega. A potem pognać do sklepu po
Ardbega lub inny trunek z tej szkockiej wyspy.
Podsumowując: z tego krakowskiego
steak house’u burgerownia żadna, ale
drink bar zacny. :)
(tekst: Rafał, korekta: Ania)
Kliknij, jeśli podobał Ci się wpis:
jesli burger byl za bardzo wysmazony to trzeba bylo go reklamowac i juz :) w dobrej restauracji na pewno nie byloby z tym zadnego problemu. a w zlej.... no coz
OdpowiedzUsuń